Był koniec kwietnia, przyszła wiosna, czyli dobry czas na kraje nadbałtyckie, kiedy zaczyna robić się pięknie, a nie ma jeszcze wielu turystów. Podczas całego wyjazdu „Pribałtika” słońce cały czas było jak balija – jak to mówi mój Tato. Upalnie jednak nie było, tak gdzieś 13–17°C, ale cały czas słonecznie, co było niesamowitym plusem tej podróży. Bo nawet najpiękniejsze miejsce bez choćby kilkunastu słonecznych minut, stają się szarobure, nieciekawe. Nota bene, właśnie za to nie polubiłam Paryża, który poczęstował mnie deszczem, stadami turystów i kolejkami do każdego przybytku.
Wracając do „Pribałtiki”, podróż w kierunku północno-wschodnim rozpoczęłam w poniedziałek o 23:05. Po drodze do Rygi Wilno było pierwszym dłuższym przystankiem z przesiadką, akurat tak na kawę w… McDonalds. W Rydze byłam natomiast o 14:30, jak więc widać, dojazd autokarem jest dość długi, ale da się go kręgosłupowo wytrzymać.
Po przyjeździe wraz z współtowarzyszem oblecieliśmy znajdujące się na liście UNESCO ryskie stare miasto, krążąc po jego urokliwych uliczkach. Niestety kierowanie szwendaniem się zostawiłam osobie towarzyszącej, aby nie czuła się, że cokolwiek jej narzucam – w końcu sama wymyśliłam cały wyjazd, wraz z dojazdami i noclegami, więc zostawiłam jej przynajmniej jakieś drobiazgi decyzyjne. Chodziliśmy więc bez celu i ładu, przez co wiele miejsc – jak się później okazało – opuściliśmy i czuję niedosyt, a przez to prawdopodobnie Ryga wydaje mi się mała i miła, czyli jakoś taka trochę bez charakteru.
Drugiego dnia pobytu chcieliśmy przekonać się o jakości przewodnika z Free Walking Tour, ponieważ oboje znamy sporo przewodników warszawskich i mamy jako takie porównanie. Wybraliśmy się na spacer w wersji alternatywnej. Z 6. autorskich „przystanków” najbardziej podobał mi się ten przy targu i drewnianym kościele, największym w krajach bałtyckich. Oprócz wymienionych miejsc podczas pobytu w Rydze widziałam także m.in. katedrę, również w środku, Dom Bractwa Czarnogłowych, Sobór Narodzenia Pańskiego, Bramę Prochową, Koci Dom, Małą i Wielką Gildię oraz oczywiście ciastko Stalina. Nie poświęciliśmy czasu na Trzech Braci, Zamek Ryski był akurat w remoncie i niestety, czego niezmiernie żałuję, nie zobaczyłam Bramy Szwedzkiej i jednej jedynej synagogi, które wskakują od razu na moją bucket-list.
| Koci Dom |
| Ciastko Stalina |
Popołudniu przejechaliśmy się pociągiem podmiejskim do Jurmały, która jest znanym ośrodkiem wypoczynkowym i uzdrowiskowym. Początki kurortu to XIX w., kiedy to bogaci mieszkańcy Rygi zaczęli stawiać w okolicach domki letniskowe i drewniane wille, z których zapewne większość jeszcze istnieje. Sama miejscowość powstała w 1959 r. z połączenia kilkunastu odrębnych letnisk – my wysiedliśmy na romantycznie brzmiącej stacji Majori, która aktualnie jest centrum turystycznym.
Jurmała położona jest ok. 20 km od Rygi i wyobrażam sobie, jak za czasów komunistycznych musiała być oblegana przez Ryżan – w końcu sama zostałam wysłana na kolonie do „dalekiej” Wilgi, która leży „aktualnie” rzut beretem od Warszawy, a kiedyś dojazd do niej był nie lada wyprawą. W każdym razie Jurmała jest ładną, wartą zobaczenia nadmorską miejscowością z sosnowym lasem, piękną piaszczystą plażą i szerokim deptakiem.
| Plaża w Jurmali |
| Drewniane wille w Jurmali |
| Deptak w części turystycznej Jurmały |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz