Uwielbiam zarówno jazdę pociągiem, jak i lot samolotem. Lubię również podróżować autokarem, czyli najmniej wygodnym i najwolniejszym środkiem lokomocji. Jednak najbardziej satysfakcjonującymi wyjazdami są podróże samochodem. Po prostu można nim dojechać do prawie każdej małej mieściny lub skręcić z głównej trasy w dowolnym, wybranym przez siebie momencie, ot tak, bo akurat przyszła taka myśl do głowy. Niestety i -stety nie posiadam samochodu, więc nie mam zbytnio jak rozkręcić się z nieśmiało zarysowanymi planami czy też już gotowymi trasami, które od dłuższego czasu siedzą w mojej głowie.
Czasem – dla frajdy – z wykorzystaniem Google Maps tworzę nowe szlaki, poprzez połączenie punktów, które chciałabym zobaczyć. Niektóre miejsca są oczywiste, bo są albo znane, albo myślę o nich dość często, ale wszystkie must-see mam zapisane w excelowskim formularzu, a przypadku Polski – dodatkowo zaznaczone w atlasie samochodowym. Dzięki czemu mogę wykreować trasę objazdu na dowolną ilość dni w ciągu zaledwie chwili.
Co jakiś czas trafia mi się osoba(-y), która chciałaby pojechać wg mojego szczegółowego planu. Niestety dzieje się to dość rzadko – ostatnio w sierpniu 2012 r., kiedy to znajoma zapytała, czy nie chciałabym z nią pojechać na Podlasie. Uzgodniwszy czas objazdu na 5 dni, rozpoczęłam dopracowywać plan.
Zazwyczaj mając w głowie, a później w tabeli główne punkty, czyli np. większe miejscowości, jadę następnie palcem po mapie i sprawdzam w Internecie, czy nie ma w danym miejscu czegoś ciekawego do zobaczenia. Jeśli tak jest, to do tabeli dodaję kolejne miejsca, szacując, czy czasowo się zmieścimy. Wtedy, w 2012 r., szacowanie miało jeszcze większe znaczenie, gdyż musiałam wiedzieć, gdzie mniej więcej wypadnie nocleg – nie miałam jeszcze swojego gadżetu z dostępem do sieci i musiałam od razu pospisywać adresy. Jednak z tak utworzonym szczegółowym planem nie upieram się na ścisłe jego przestrzeganie, bo czasem lepiej z czegoś zrezygnować, aby zobaczyć/zrobić coś innego.
W tamtym czasie miałam fazę na zwiedzanie cerkwi, w które akurat Podlasie jest niezwykle bogate, więc najwięcej przystanków było związane właśnie z nimi. Wyjazd zaczęłyśmy jednak od miejsca związanego z moją wcześniejszą fazą – żydowską, czyli od KL Sobibor, leżącym tuż przy granicy z Ukrainą. Byłam akurat po przeczytaniu książki „Bunt w Sobiborze” Philipa i Josepha Bialowitzów, więc chciałam poczuć to miejsce. Poza tym mimo że obóz nie należy do Szlaku Chasydzkiego, tylko oddalona o kilkanaście kilometrów Włodawa, to chciałam domknąć moją poprzednią trasę (napiszę o niej w innym wpisie) po północnowschodniej części Szlaku, jednocześnie odwiedzając miejsce, które było z nim kulturowo związane.
Po buncie/powstaniu w Sobiborze hitlerowcy podjęli decyzję o likwidacji obozu i zatarciu śladów masowej zagłady, dlatego aktualnie w tamtym miejscu prawie nic nie ma, nic, co w kształcie przypominałoby o istnieniu obozu. Po wojnie utworzono pomnik pamięci ofiar obozu oraz kopiec pamięci zbudowany z ludzkich szczątków, który jest ogromny i sprawia depresyjne wrażenie. Ustawiona przed nieogrodzonym wejściem tablica informacyjna pokazuje rozplanowanie zabudowań. Jednak krocząc alejkami w pięknie zielonym, szumiącym lesie trudno mi było wyobrazić sobie istnienie tak potwornego miejsca, przypominały o tym jedynie wspomniany już kopiec i kamienie pamięci równomiernie ułożone w jednej alei.
| Aleja pamięci w KL Sobibor |
Włodawa jest miastem trzech kultur, tj. katolickiej, prawosławnej i żydowskiej. Niestety Wielka Synagoga ze względu na święto 15 sierpnia była zamknięta, czego niezmiernie żałuję, bo nawet na zdjęciach jej aron ha-kodesz robi niesamowite wrażenie. Szaf ołtarzowych widziałam ich już całkiem sporo i w mojej opinii jest ona jedną z piękniejszych. We Włodawie udało mi się natomiast „zaliczyć” swoją pierwszą „wyjazdową” cerkiew.
| Cerkiew Narodzenia Najświętszej Maryi Panny we Włodawie |
Drugą cerkiew, nowiutką, bo z 2007 r., zobaczyłyśmy dopiero w Kodniu, miejscowości przygranicznej najbardziej znanej z Sanktuarium Matki Boskiej Kodeńskiej. W kraju katolickim, dodatkowo w dniu Święta Matki Boskiej Zielnej, miejsce było oblężone turystyczno-religijnie, choć dzięki rozległej Kalwarii Kodeńskiej, byłego terenu zamkowego książąt Sapiehów, aż tak tych tłumów się nie czuło. Główna świątynia Sanktuarium to Kościół św. Anny, który jest typowo polskim kościołem w stylu barokowym. Takich budowli jest u nas wiele, różnią się tylko kolorem ścian (beż, łosoś lub żółty), wielkością oraz przepychem w środku (na złoto mniej lub bardziej). Nie należą do mojej ulubionej architektury – wolę budowle gotyckie, surowe i przytłaczające w swojej wymowie.
| Bazylika św. Anny w Kodniu |
Ostatnim miejsce pierwszego dnia wyjazdu był Drohiczyn, ale po drodze do niego zajechałyśmy jeszcze do Janowa Podlaskiego, aby pogłaskać konie znane na całym świecie, oczywiście głównie świecie hipicznym. Miejsce na nocleg było z polecenia. Cena 40 zł od osoby oraz możliwość czynnej rekreacji zachęcała do pozostania tam dłużej. Planowałyśmy więc zostać dwie noce, aby jeden dzień pospacerować lub poleżeć nad blisko położoną wodą. Jednak jako że przyjechałyśmy ciemnym wieczorem, to dopiero rano zobaczyłyśmy, jak w rzeczywistości wygląda teren, a pogoda – mimo lata – zupełnie nie zachęca do leżakowania.
| Przyszły czempion z Janowa Podlaskiego |
Z Drohiczyna do Warszawy jest zaledwie 130 km, więc dla osób, które nie mają czasu lub nie lubią spać w obcych miejscach po jednym dniu można by było zakończyć wycieczkę, odwiedzając tym sposobem 4 miejsca, przejechawszy razem ok. 530 km. My kontynuowałyśmy objazd, zaczynając najpierw od eksploracji Drohiczyna i od tego zacznę kolejny wpis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz