czwartek, 14 lipca 2016

2500 km w 4 dni

Ze względu na szczyt NATO, a tym samym brak dostępu do miejsca pracy, zaprojektowałam 4-dniowy wyjazd, na który wybrałam się rodzinnie. Trasa przebiegać miała przez Słowację, Austrię, do Słowenii jako punktu docelowego, a wracając ponownie przez Austrię i tym razem Czechy, zamiast Słowacji. Do przejechania było ok. 2500 km. Całkiem sporo, ale głównie po autostradach, więc z większym przyspieszeniem.

 

 

1. Słowacja

 
Winieta dla samochodów osobowych zakupiona tuż po przejechaniu polskiej granicy kosztuje 10 euro.
 
Pierwszym miejscem do zwiedzenia na Słowacji miał być zamek w miejscowości Lietava. Zamek ten został prawdopodobnie zbudowany w XIII w. Miał kilku właścicieli, w tym Zygmunta Luksemburskiego, prawnuka naszego Kazimierza III Wielkiego, z którego imieniem zetknęłam się – pomijając czasy szkolne – podczas majowego wyjazdu do rumuńskiej Transylwanii. Wracając do zamku, to od końca XVII w. jest opuszczony. Ruiny przechodzą aktualnie prace konserwatorskie, czego nie sprawdziliśmy, ponieważ ze względu na ograniczony czas darowaliśmy sobie wspinaczkę na wzgórze o wysokości 635 m n.p.m.
 
W kolejnym miejscu, którym był Trenczyn, mieliśmy pecha. Zamek, który planowaliśmy zwiedzić, był zamknięty. Poszwendaliśmy się zatem po starej części miasta i pojechaliśmy dalej, do Bečkova i ruin zamku z XIII w. 
 
Trenczyn
 
Tym razem udało się w końcu dostać do środka i ponapawać moimi ulubionymi widokami, tj. rozległym terenem pod wzgórzem zamkowym, otaczającymi wzgórze pagórkami i samymi ruinami zamku. Co ciekawe, i tym razem pośród nieżyjących właścicieli posiadłości natknęłam się na znane sobie nazwisko – Banffy, prominentnej węgierskiej rodziny, których pałac znajduje się choćby w rumuńskiej Kluż Napoce. 
 
Wejście na teren zamku kosztuje 3,5 euro dla dorosłych, a 2,5 dla seniorów, czyli 60+. Aby zrobić ujęcie całego zamku najlepiej stanąć na cmentarzu żydowskim, w jego drugiej części, bliżej skansenu. Znajduje się on u podnóża ruin i jest przedzielony na pół drogą prowadzącą ze wsi do zamku. W zeszłym wieku cmentarz stał się Narodowym Zabytkiem Kultury i słusznie, bo pomijając wiek macew, rzeczywiście położenie ma niezwykle malownicze i warte ochrony.
 
Bečkov

Z Bečkova udaliśmy się do kolejnego zamku w ruinie, położonego w Čachticach. Tam, z parkingu za 0,5 euro, idzie się do zamku ok. 2 km, ale warto, nawet w pełnym słońcu, bo z tych wszystkich miejsc na Słowacji, jakie były w planie, to miejsce zrobiło na mnie największe wrażenie. Mimo że to kolejne ruiny i również z XIII w. Może do tego pozytywnego wrażenia przyczynił się duch Elżbiety Batory, morderczej „Krwawej Damy, tam uwięzionej i zmarłej. Oczywiście żartuję. Po prostu widoki ze wzgórza zamkowego były dla mnie najbardziej oszałamiające. Aby je zobaczyć dobrze jest wykupić bilet za 2,5 euro, jak się jest dorosłym poniżej 60., lub 1,5, jak się jest starszakiem.
 
Čachtice

Ostatnim miejscem na Słowacji podczas tego wyjazdu była Bratysława, gdzie ostatnio byłam w swoje urodziny, w styczniu 2013 r., o czym pisałam w oddzielnym wpisie


2. Austria

 
Winieta dla samochodów osobowych zakupiona tuż po przejechaniu granicy słowackiej kosztuje 8,8 euro.
 
Austrię tylko przejechaliśmy, poruszając się głównie po autostradach, zwiedzanie pozostawiając na inny moment. Dla zainteresowanych Austrią i moim wypadem na wiedeńskie targi bożonarodzeniowe w 2013 r. odsyłam tutaj


3. Słowenia 

 
Aby dostać się do Bledu najwygodniej było pojechać przez Klagenfurt, a stamtąd uderzyć na Jesenice, przejeżdżając przez bardzo długi tunel. Przejazd przez ten 8-kilometrowy odcinek kosztuje 7,2 euro, natomiast słoweńska winieta dla samochodów osobowych – 15. Najdroższa…
 
Bled jest uroczym miejscem. Warto tam pobyć trochę dłużej, niż te 3 godziny, które my tam spędziliśmy. Jest to najbardziej znane miejsce na Słowenii i zarazem najczęściej przedstawiane na pocztówkach. Nad brzegiem górskiego jeziora góruje zamek, prawdopodobnie z IX w., jednak tym co najbardziej urzeka, jest zbudowany na wyspie kościół. Dopłynąć do niego można choćby łodzią za 14 euro, co oczywiście zrobiliśmy. Podarowaliśmy sobie jednak zwiedzanie wnętrza (6 euro), napawając się tylko otoczeniem kościoła i widokami z wyspy. A było czym.
 
Bled z górującym zamkiem

Z Bledu udaliśmy się do stolicy Słowenii, czyli Lublany. Samo miasto nie zrobiło na mnie jakiegoś większego wrażenia. Ot, miasto, ze starówką i górującym nad nią zamkiem. Najbardziej podobał mi się jednak targ z jedzeniem, coś a la warszawskie (o innych nie słyszałam) spędy foodtrucków. Można było i wypić lokalne piwo, różnorodne lemoniady, ale i zjeść coś z kuchni hinduskiej czy tajskiej. Szkoda, że wcześniej rzuciłam się na čevapi, które kojarzy mi się z Bałkanami i jest pierwszą potrawą, którą zawsze jem, kiedy tam jadę. To, na które trafiliśmy w Lublanie, było tak samo tłuste i serwowane w grubej bule, jak podają w Bośni i Hercegowinie. Jak dotąd czarnogórskie jest moim numerem jeden, więc obżarta, obtłuszczona i z deka zdegustowana tylko smętnie patrzyłam się na pięknie wyglądający pad thai…
 
Na drugi dzień udaliśmy się najpierw do Jaskini Postojnej. Bilet na 1,5 godziny oglądanie stalaktytów, stalagmitów i innych form krasowych kosztuje całkiem sporo, bo 23,90 euro. W tym zawarta jest przewózka kolejką, „przegonienie” po ścieżkach przez bodajże godzinę i zafundowana zimnica, czyli ok. 10°C, ale jak nie jestem miłośniczką tego typu atrakcji, tak od czasu do czasu urozmaicam tym swoje zamkowo-kościelne zwiedzanie. Ostatnio w jaskini byłam chyba na Majorce, w Porto Christo w 2009 r., czyli 100 lat temu. Jednak zwiedzanie zamków podczas wyjazdów też nam się najwidoczniej przejadło, bo nie skorzystaliśmy z biletów łączonych i Zamek Predjamski, którego obecny kształt pochodzi z 1570 r., obejrzeliśmy tylko ze zewnątrz.
 
W środku Jaskini Postojnej

Zamek Predjamski

Ostatnim punktem w Słowenii była miejscowość Celje, która oprócz – uwaga, uwaga, niespodzianka! – górującego nad miastem zamku niczym charakterystycznym się nie odznacza. No chyba że jedynym otwartym w sobotę miejscem, w którym można było kupić pocztówki, za – o zgrozo! – 1 euro (w Lublanie były za 0,4 euro). 


4. Czechy

 
W jednym z moich ulubionych krajów zaplanowane były tylko dwa miejsca: Brno i Ołomuniec. Oba niestety zostały zwiedzone pobieżnie, w dość szybkim czasie. Nie zrobiły na mnie też takiego wrażenia, jaką miałam nadzieję mieć. Uwielbiam czeskie poczucie humoru, uwielbiam felietony Mariusza Szczygła, więc od dłuższego czasu planuję objazd Czech, ale jakoś mi nigdy nie po drodze. Ostatnio dla znajomego tworzyłam plan krótkiego objazdu po Czechach i Słowacji, więc znowu się napaliłam na ten kraj, co przy zaplanowanym urlopie do końca roku, nie jest wskazane, ale na szczęście mam nadzieję tam być już niedługo, choć znów na chwilę, czyli jeden dzień.
 
Ołomuniec. Po lewej Kolumna Trójcy Przenajświętszej z listy UNESCO

Z informacji drogowych – winieta dla samochodów osobowych kosztuje ok. 10 euro, w zależności od miejsca zakupu. Mnie po zakupie na stacji benzynowej w Brnie ściągnęło z karty 54,26 zł (w oryginalnej walucie 310 koron).

Jak wspomniałam na początku przejechaliśmy ok. 2500 km. Przywiozłam nie tylko garść wspomnień, pełno pocztówek, trochę zdjęć i radość z odwiedzenia kilku miejsc z mojej listy wyjazdowej, ale i spostrzeżenia co do poruszania się samochodem w kilku krajach. Otóż, dla mnie Słowacy jeżdżą jak gamonie. Jak mają ograniczenie do 50 km/h, to będą jechać raczej 49, niż 51. Słoweńcy są w porządku, Czesi również, niestety mam kiepskie zdanie o Polakach i nienawidzę jeździć samochodem po naszym kraju – nie dość, że panuje taka koszmarna bieda, że nie ma prawie samochodów na drogach, to każdy z kierowców myśli, że ma najszybszy wóz na świecie i albo siedzi na tyłku, albo mruga światłami, aby go puścić, mimo że z przodu nie ma, jak przyśpieszyć. Z tych pięciu krajów, po których się poruszaliśmy, najlepiej jeździło mi się w Austrii. Pomijam jakość ich autostrad, ale Austriacy kulturę jazdy mają niesamowicie wysoką.
 

5 komentarzy:

  1. 1) pad thai - masz foto? :)
    2) jak ktoś siedzi na tyłku to zastosuj hamulec i sie odczepi :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie, własnego nie. Jakoś mnie food-porn zbytnio nie kręci. Tu jest i przepis, i zdjęcie: http://www.theroyalbudha.com/blog/pad-thai

    Taaa, szkoda by mi było "własnego" samochodu, jakby mi wjechał w tyłek.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie mówię o ostrym hamowaniu ale takim żeby sie zapalil stop :) Zazwyczaj to wystarcza. Dzieki za linka - wygląda na to że bym to coś mogła spróbowac :)

    OdpowiedzUsuń
  4. dzieki za karteczkę! Hopsasa! (czyli wyobraź sobie tu pajaca nad pajace ;))) )

    OdpowiedzUsuń
  5. Moniko! Uważam,że mineło już dość czasu aby wpaść na to o czym bedzie kolejna notka ;) zakasuj rekawy i do pisania! :P

    OdpowiedzUsuń